Historia nas uczy, nawet ta niedawna, że w wyborach trzeba biec do samego
końca. A podpowiedzi sympatyków najlepiej unikać. Zwolennicy Bronisława
Komorowskiego byli pewni, że walcząc z Andrzejem Dudą, wygra kolejną kadencję.
Nawet żartowali: musiałby przejechać zakonnicę na pasach, aby tak się nie
stało. Dowcip nie był śmieszny, a teraz powtarzany jest jako przykład
zarozumialstwa i buty.
W Koninie kandydaci na prezydenta, urzędujący, reprezentant Koalicji Obywatelskiej,
Piotr Korytkowski i pretendujący na to stanowisko, przedstawiciel Zjednoczonej
Prawicy, ze skrzydła Zbigniewa Ziobry, Robert Popkowski, doskonale wiedzą, że
nie ma co dzielić skóry na niedźwiedziu, gdy piłka jest w grze (ale
wykombinowałem porównanie).
Kiedy musi być dogrywka, jak w Koninie, najważniejsze jest, aby kandydaci
przekonali tych, którzy zagłosowali w pierwszej turze, żeby poszli do urn i
powtórzyli swój wybór (bez względu na pogodę odgonili od siebie myśl: już mi
się nie chce). Wyciągnęli z domów takich, którym się nie chciało za pierwszym
razem. I co najtrudniejsze: przeflancowali na swoją stronę zwolenników innych
kandydatów, tych co już odpadli.
Zawsze pasjonujące są ostatnie debaty pomiędzy kandydatami, gdy patrzą
sobie prosto w oczy. Ale taki pojedynek można wygrać, albo przegrać. Za
książkową podaje się wymianę zdań pomiędzy Donaldem Tuskiem i Jarosławem
Kaczyńskim. Kaczyński z kretesem przegrał. Pamięć o tym w PiS jest wiecznie
żywa. Chyba dlatego do takiego pojedynku, przed ostatnimi wyborami
parlamentarnymi, już nie doszło. A może nawet ta sugestia poszła teraz na
niższe szczeble?
W Koninie nie będzie pojedynku jeden na jeden pomiędzy Piotrem
Korytkowskim i Robertem Popkowskim. Popkowski odmówił takiego spotkania. Prawdopodobnie
brak otwartej debaty uznał za sytuację korzystniejszą dla siebie.
Przed czterema laty, Piotr Korytkowski zmierzył się w bezpośredniej
rozmowie z kandydatem PiS-u, radnym miejskim Zenonem Chojnackim.
I na koniec. Pamiętajmy: złych polityków wybierają dobrzy ludzie, którzy
nie głosują.