W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Szczegółowe informacje znajdują się w POLITYCE PRYWATNOŚCI I WYKORZYSTYWANIA PLIKÓW COOKIES. X
Browar od 4 stycznia 24

Wydarzenia dnia

„Nigdy nie napiszę nic skandalizującego, kontrowersyjnego, obraźliwego ani szokującego”

2021-09-26 07:27:00
Marcin Szafrański
Napisz do autora
„Nigdy nie napiszę nic skandalizującego, kontrowersyjnego, obraźliwego ani szokującego”

Na „Święto ognia” czekało wielu miłośników twórczości Jakuba Małeckiego, autora pochodzącego z Koła. I właśnie jego najnowsza książka ukazała się na rynku! Choć grafik pisarza jest szczelnie wypełniony, znalazł czas na rozmowę z nami.

– „Święto ognia” to kameralna opowieść, jednak z dużym ładunkiem emocjonalnym. Po jej przeczytaniu często wracam myślami do świata bohaterów – Nastki, Łucji i ich ojca. Jak Panu udawało się wychodzić z tych światów, by wrócić do swojego życia i znów potem wejść do świata rodziny z książki?

– Ciekawe, że pan o to pyta, bo właściwie całkiem niedawno myślałem o tym i uświadomiłem sobie, że ja chyba po prostu w ogóle z tych moich światów nie wychodzę. Kiedy wieczorem zamykam komputer, to nie znaczy, że nie myślę dalej o książce, jej bohaterach, kolejnych scenach i tak dalej. Wydaje mi się, że literatura połączyła mi się z życiem tak mocno, że cokolwiek bym nie robił, zawsze z tyłu głowy mam historię, którą aktualnie chcę opowiedzieć.

– Czy Pan jako autor jednych swoich bohaterów lubi bardziej a innych mniej? Czy te Pana sympatie czy antypatie przekładają się potem na ich losy?

– Lubię większość moich bohaterów, natomiast zdarzają się tacy, do których mam szczególny stosunek – w nowej książce jest to pani Józefina, sąsiadka głównej bohaterki, którą ta obserwuje przez okno. Na spotkaniu autorskim kilka dni temu wspomniałem, że chciałbym być taki jak Józefina. W poprzednich książkach też zdarzały się postaci, które lubiłem szczególnie, na przykład w „Dygocie” moją faworytką była sowa Durna. Nie wydaje mi się natomiast, żeby moje sympatie przekładały się na losy bohaterów. Staram się kierować nimi tak, żeby były jak najbardziej realistyczne i żeby jak najbardziej pasowały do opowiadanej historii.

– Wersja „Święta ognia”, która się ukazała, jest tą drugą. Pierwszą, jak Pan mówił, wyrzucił do kosza. Czy rzeczywiście tak jest, a może jednak trzyma ją Pan gdzieś w archiwum i czytelnicy poznają kiedyś tę pierwotną wersję?

– Tak, to prawda. Nie była to jednak pierwsza taka sytuacja w moim pisaniu. Zdarza się po prostu, że czytając to, co napisałem, czuję jakiś niedosyt i myślę sobie, że chciałbym opowiedzieć tę historię innym językiem, skomponować ją odmiennie albo pokazać ją z perspektywy innej postaci. Tak właśnie było ze „Świętem ognia”, którego pierwsza wersja opowiadała historię tylko jednej z sióstr – tej, która tańczy. Dopiero, kiedy znalazłem niezwykłą narratorkę, która opowiada książkę w jej ostatecznej wersji, poczułem, że to jest to.

– Jeszcze przed premierą książki było wiadomo, że zostanie zekranizowana. To dodało Panu wiary, że będzie ona dobrze przyjęta przez czytelników? Czy może Pan opowiedzieć, jak dotarli do Pana twórcy takich filmów jak „Ida” i „Zimna wojna”?

– Było to dla mnie ciekawe i bardzo niespodziewane doświadczenie. Szef wytwórni Opus Film, Piotr Dzięcioł, napisał wiadomość do wydawnictwa SQN, które publikuje moje książki i zapytał, czy prawa do ekranizacji „Horyzontu” i ”Saturnina” są jeszcze wolne. Wydawca podał mu mój numer telefonu, i podczas rozmowy Piotr Dzięcioł zapytał, co aktualnie piszę. Powiedziałem mu o czym mniej więcej ma być „Święto ognia”, a on bardzo się tym zainteresował. Poprosił, żebym wysłał mu tekst jak tylko go ukończę. Tego samego dnia, kiedy skończyłem wprowadzać ostatnie poprawki do książki, wysłałem mu ją, a nazajutrz Piotr zadzwonił z informacją, że chce „Święto ognia” zekranizować. Wszystko to potoczyło się więc bardzo szybko i jak dla mnie bardzo niespodziewanie.

– Jak ważne jest dla Pana to, że reżyserią zajmie się Kinga Dębska?

– Wie pan, szczerze mówiąc ja niezbyt znam się na polskim kinie i na kinie w ogóle, ale tak się składa, że filmy Kingi Dębskiej widziałem i bardzo je lubię. Dlatego, kiedy dowiedziałem się, że producent to właśnie jej zaproponował reżyserię filmu, ucieszyłem się i jestem spokojny o efekt końcowy jej pracy.

– Recenzje „Święta ognia” są skrajne. Od tych entuzjastycznych po nieprzychylne. Spodziewał się Pan tego? Dotykają Pana negatywne oceny, podcinają skrzydła?

– Kilka lat temu postanowiłem sobie, że nie będę czytał recenzji moich książek, dlatego nie mam pojęcia, co myślą o nich krytycy i jak je oceniają. Co więcej, nie śledzę w mediach społecznościowych żadnej pisarki ani żadnego pisarza, nie obserwuję magazynów książkowych, nie czytam gazet. Chciałem być od tego wolny, żyć sobie na bezludnej wyspie i pisać najpiękniejsze książki, jakie potrafię, nie oglądając się na trendy, oceny i aktualne mody literackie.

– Mówił Pan jakiś czas temu na łamach naszego tygodnika, że Pana nowa powieść rozgrywa się częściowo w świecie baletu i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, miejsce dla Koła też powinno się tam znaleźć. Czy udało się Panu to rodzinne miasto w jakiś zakamuflowany sposób „przemycić”, bo tak wprost trudno Koło odnaleźć?

– Ma pan rację, rozmawialiśmy o tym, ale niestety nie, ostatecznie w trakcie pracy koncepcja trochę mi się zmieniła. Na pewno jednak Koło jeszcze się w moim pisaniu pojawi.

– Jedna z bohaterek, Łucja, jest baletnicą, i często w kontekście tej książki mówi się właśnie o tańcu, jednak to na pewno nie jest książka o tańcu. Dlaczego właśnie postawił Pan na balet a nie na inny zawód czy pasję, w których też często można przekroczyć niebezpieczną granicę?

– Rzeczywiście, mógł to być każdy inny zawód. Wybrałem balet, ponieważ bardzo pasował mi do tej bohaterki i całej tej historii. Wyobrażam sobie jednak, że Łucja mogłaby zajmować się wieloma innymi rzeczami. Mnie zdecydowanie bardziej interesuje sama bohaterka, jej relacje, jej lęki i namiętności niż to, jaki zawód wykonuje.

– Co dla Pana jako pisarza jest taką niebezpieczną granicą, której nigdy by Pan nie przekroczył, albo bałby się przekroczyć?

– Nigdy nie pisałem i nigdy nie napiszę nic skandalizującego, kontrowersyjnego, obraźliwego ani szokującego. Takie obszary życia i literatury po prostu mnie nie interesują. Na pewno nie chciałbym też napisać czegoś, co sprawiłoby, że ktoś z mojego otoczenia mógłby poczuć się niekomfortowo – zawsze kiedy w książce pojawia się coś z mojego prywatnego życia, pytam moich bliskich, czy dla nich to będzie okej.

– W jednym z wywiadów powiedział Pan, że wszystko w życiu robimy po coś, a tańczymy tylko po to, żeby tańczyć. Czy Pan należy do tych osób, które są królami parkietu? Szalał Pan na szkolnych dyskotekach czy raczej, jak to się mówi, podpierał ściany? Lubi Pan tańczyć zapominając o bożym świecie?

– W młodości tańczyłem na dyskotekach, ale chyba nie nazwałbym się królem parkietu – raczej parkietowym błaznem. Później, kiedy wśród znajomych zaczęły się wesela, okazało się, że takie całonocne szaleństwo w ruchu to coś bardzo uspokajającego. Na weselach i innych okazjach tańczę więc bardzo dużo. Dalej jest to taniec trochę błazeński i niezbyt profesjonalny, ale sprawia dużo radości.

– Jak długo „odpoczywa” Pan po wydaniu książki, by potem myśleć czy pisać kolejną? A może już pojawił się jakiś pomysł?

– Zwykle robię sobie kilka dni wolnego, objadam się wtedy słodyczami i leniuchuję, ale ta końcówka pracy nad książką to czas, kiedy najczęściej chodzi mi po głowie jakaś nowa historia, więc prędzej czy później – raczej prędzej – ciągnie mnie już do tego, żeby spróbować się za nią zabrać.

– Który etap pracy nad książką lubi Pan najbardziej?

– Zdecydowanie początek. Samo wymyślanie historii, zastanawianie się nad nią podczas spacerów i długich podróży samochodowych. To jest fascynujące i ciekawe chyba głównie dlatego, że człowiek wyobraża sobie, że wszystko, absolutnie wszystko jest jeszcze w tej książce możliwe.

– Czy jest szansa, że przyjedzie Pan ze „Świętem ognia” do Koła czy Konina? Z tego co wiem, w najbliższym czasie nie będzie łatwo, bo Pana kalendarz jest szczelnie zapisany!

– Przyjadę, ale raczej do rodziców, a nie w celach zawodowych. Przyznam panu, że w tym roku mam już tyle wyjazdów i zobowiązań, że kolejnych propozycji czy zaproszeń już po prostu nie daję rady przyjmować. Staram się równoważyć szum medialny spokojem domowego życia i dbam o to, by mieć też czas dla siebie. Mam wielką nadzieję, że w końcu uda mi się pojawić w Koninie, ale na pewno nie będzie to w tym roku.

– „Święto ognia” zobaczymy na ekranie, o czym była już mowa. Już dużo wcześniej pojawiły się informacje, że Bodo Kox zajmie się ekranizacją innej Pana książki, czyli „Horyzontu”. Na jakim etapie jest ta produkcja i, czy już coś więcej może Pan o niej powiedzieć?

– Całe to doświadczenie ze światem filmu jest bardzo pouczające. „Horyzont” miał powstać już rok temu, ale niestety plany producentów tego filmu pokrzyżowało zamknięcie kin. Na projekty filmowe wpływ ma tak wiele tak różnych rzeczy, że właściwie co chwilę pojawiają się jakieś nieprzewidziane trudności. Odpowiadając na Pana pytanie: reżyser jest po castingach, aktorzy są wybrani, a scenariusz gotowy, ale kiedy i czy w ogóle ostatecznie ten film powstanie, trudno jest mi powiedzieć. Natomiast muszę przyznać, że ja nie ekscytuję się tym jakoś przesadnie ani nie wyczekuję kolejnych informacji od producentów. Jeśli film powstanie, to fajnie, ale jeśli nie, to dla mnie też w porządku. Ja kocham książki i to one są dla mnie najważniejsze. Wszystko, co dzieje się wokół to tylko przyjemne dodatki.

zdj. Wojtek Biały

Wywiad ukazał się również 38. papierowym wydaniu Przeglądu Konińskiego.

„Nigdy nie napiszę nic skandalizującego, kontrowersyjnego, obraźliwego ani szokującego”
„Nigdy nie napiszę nic skandalizującego, kontrowersyjnego, obraźliwego ani szokującego”