Przejechałem pół Polski. Tylko, gdy droga wiodła wśród pól, wolny byłem od propagandy partyjnej poprzedzającej wybory parlamentarne. Chociaż muszę przyznać, że nasycenie bilbordami z wizerunkami kandydatek i kandydatów (oni wiodą prym) w Koninie jest wyjątkowe.
W Połczynie Zdroju zdjęcia zawisły nawet na płocie przy drodze na cmentarz. Jest wśród nich portret partyjnego celebryty, którego bym prawie nie poznał, gdyby nie podpis. Wykorzystał wizerunek z młodzieńczych lat. Albo fotograf go odmłodził. A wiem, że to są fachowcy i potrafią. Jeden z moich znajomych pannie młodej, za jej zgodą, korygował nawet złamany nos. Podobne obrazki mamy w kolorowych gazetach. Okazuje się, że ta tendencja nie ominęła także kandydatek i kandydatów do parlamentu.
Wojna na plakaty w Kołobrzegu nie weszła w część uzdrowiskową. Tutaj nie przebywają lokalni wyborcy. A może nie wpuszczono partyjnej propagandy? Tak czy owak, na szczęście, miłego pobytu nad morzem politycy nie życzą.
Tak przy okazji wyborów, zastanawiam się, czy naprawdę wszyscy kandydujący do parlamentu mają nadzieję, że zasiądą w ławach poselskich lub w senacie? Może nie każdy się przyzna, ale chyba tak. Jak ktoś gra w Totolotka albo inną grę, też marzy o zwycięstwie. Chociaż w boju o parlament los kandydatów jest w rękach wyborców, a nie w szczęśliwym trafie.
Wielu pretendentów ma nadzieję także na inne profity. Ktoś dostał partyjną synekurę, swoim udziałem potwierdza więc przynależność. Prosi, aby przy następnych podziałach łupów o nim nie zapomnieć. A gdy się uda uzyskać dobry wynik, może na drabince awansów przesunie się w górę?
Nie chcę nikogo wymieniać z nazwiska, aby naznaczać, a tym bardziej rekomendować w wyborach, opowiem więc bajkę o wiceprezydencie średniej wielkości miasta w centralnej Polsce.
Choć z południa kraju, po studiach kręcił się w dużej aglomeracji przy miejskiej władzy. Znaczącego stanowiska nie dostał, ale to zajmowane, jednego z asystentów prezydenta, mogło być trampoliną do politycznej kariery. W dużym mieście nie miał szansy. Tym bardziej, że kolejnego prezydenta, choć z tej samej ekipy, nie był ulubieńcem.
Wyruszył więc na prowincję. I tak po prostu, z ulicy, wkroczył do gabinetu wiceprezydenta. To jakby znaleźć pod nogami dwadzieścia tysięcy złotych. Miesięcznie, nie licząc rad nadzorczych. A to nie koniec. Wykorzystując dobre serce szefa (prezydenta), wepchnął się na listę parlamentarną. Ta jego partyjka, niby w koalicji, kadr na prowincji nie ma. To już była zagrywka pokerowa.
Teraz może liczyć na parlamentarne szczęście, opowiadając wyborcom, że jako poseł zrobi więcej, niż jako wiceprezydent, przecież możliwości będą większe. Tere fere kuku. Jak ludzie uwierzą, to dobrze. Gdy nie, też nie będzie najgorzej. Polityka nie kończy się na parlamencie.
Wspomniany wiceprezydent, o którym bajka, w średniej wielkości mieście nie chce już chyba zostać. Choć odgraża się, że wystartuje nawet na prezydenta. To jednak tylko straszak: dajcie mi coś, jak nie, to ja wam pokażę.
Po wyborach parlamentarnych, jeśli opozycja zdobędzie władzę, trzeba będzie obsadzić najwyższe stanowiska administracyjne w regionie. Nie sądzę, żeby nasz bohater od razu mierzył w wojewodę. Nikt mu tego fotela nie da, ale już o wicewojewodzie może pomarzyć.
I tak, w ciągu pięciu lat, z jednego z asystentów przegranego prezydenta w stolicy regionu, zostać wiceprezydentem w średniej wielkości mieście, a potem wicewojewodą, czy to nie ładna kariera? Jak Kopciuszka. A bajki lubią mieć dobry finał. Jak zakończy się ta, którą opowiadam?